poniedziałek, 23 czerwca 2014

Kuchenne rewolucje. Kitchen revolutions.

             
            A ja nadal tkwię w kuchni. Tak mi tu dobrze wśród wszystkich tych smakołyków. I ten nieopisany wiktoriański klimat, który uwielbiam. Półmrok, lampa oliwna, zaganiana kucharka. Tak! Kocham moją miniaturową kuchnię i gdybym miała maszynę czasu to odbyłabym podróż do takiego właśnie miejsca.
             Ale nie bez powodu piszę o kuchni właśnie. Otóż, kilka dni temu dotarły do mnie dwie paczuszki. Pierwsza z nich to zestaw zamówionych przeze mnie garnków miedzianych. W skład zestawu wchodzi osiem elementów. Najbardziej podoba mi się patelnia do smażenia jajek. W końcu kucharka przestanie złościć się, że jajka zlewają się ze sobą i zamiast jajek sadzonych podaje państwu jajecznicę. No i dzieci nie będą już mogły wybrzydzać i mówić, że nie będą jadły jajek na śniadanie, bo mają wymieszane "żółte z białym". Co za ulga. Jedna małą patelnia a takie zmiany.
             


         Druga paczuszka, to cudowny prezent od Lady Fanaberii  (http://minifanaberia.blogspot.it), przemiłej członkini  grupy miłośników domków dla lalek, do której i ja należę.  Przyznam, że paczuszka wywołała u mnie prawdziwa euforię i wprawiła mnie w bardzo pozytywny nastrój. Wszystko, co w niej znalazłam okazało się prawdziwymi skarbami i od razu znalazło miejsce w moim miniaturowym domku. Prawdziwe woskowe świece z knotami całkowicie podbiły moje serce, a młynek do kawy, taki, jakiego używała moja babcia na chwilę przeniósł mnie w czasy dzieciństwa. Do tego przepiękna patera na ciasto, chleb, domowe przetwory i skrzyneczka z warzywami. Wszystko przepiękne!

              W tej chwili moja kuchnia jest już całkiem dobrze wyposażona we wszelkiego rodzaju naczynia, garnki i artykuły spożywcze. Brakuje jeszcze tarki, z którą mam ogromny problem. Za każdym razem, gdy zabieram się za jej wykonanie, dochodzę do wniosku, że otworki są zbyt duże i tarka ląduje w koszu na śmieci. Pewnie skończy się na zakupie gotowej tarki, chociaż właśnie w tym momencie wpadł mi do głowy pomysł, by wykorzystać do tego celu naparstek. Hmmm... może tym razem się uda.

              I am still in the kitchen. I feel so comfy here among all these delicacies. And this special Victorian atmosphere that I love... semidarkness, an oil lamp, a busy cook. Yes! I adore my miniature kitchen and if I had a time machine I would surely like to visit such a place.
             
 

               But... I don't write about kitchen without a reason. Some days ago I got two parcels. One of them was a set of cooper pans bought by me. There are eight pieces in the set. The one I like the most is a frying pan that was used to fry eggs. Finally, the cook won't get angry  and won't complain that eggs mix alltogether and instead of fried eggs she has to serve scrambled eggs. And the children won't be capricious and say that they won't have eggs for breakfast because the 'white thing' is mixed with the 'yellow thing'. What a relief! One small frying pan and such big changes.
               The second packet I got was a wonderful gift from Lady Fanaberia (http://minifanaberia.blogspot.it/), a delightful member of a miniature dollhouses group, which I belong to. I must admit that I was very very happy about the parcel. Every single item that I found there is a real treasure for me and they all got their place in my dollhouse. The real wax candles with wicks have won my heart and the coffee grinder remembered me my childhood for a while. Apart from the candles and the grinder arrived a cake plate, some bread, some homemade preserves and a crate with vegetables. Everything absolutely beautiful!
           
     

                       Now my kitchen is quite well equipped with all the cooking staff and food. But I still have one problem. I am not able to make a grater. Every time I try I realize that the wholes are too big and the grater finished in the bin. I suppose I will have  to buy an already-made grater. However... when I am thinking of it now an idea has crossed my mind to use a thimble... 

                                     

niedziela, 8 czerwca 2014

Czas na piknik. Picnic time.

           
          
             Kto z nas nie lubi pikników na świeżym powietrzu? W lesie, nad rzeką, nad jeziorem. W towarzystwie ćwierkających ptaków, szumu strumyka... W Anglii pikniki osiągnęły szczyt popularności za panowania królowej Wiktorii, wyglądały jednak  bardziej formalnie. Wiktorianie uważali, że pikniki powinny odbywać się na bardzo cywilizowanym poziomie, tak jakby spożywało się posiłek w domowej jadalni. Należało więc wybrać odpowiednie miejsce, niezbyt nasłonecznione, niezbyt zacienione, nie za blisko klifów, gdyż panie mogłyby się wystraszyć; z daleka od mrowisk itp. Zabierano ze sobą zastawę stołową, szklanki, kieliszki, sztućce, obrusy itd. Także potrawy musiały być odpowiednio przygotowane i dokładnie zapakowane do piknikowych koszyków. Mogły to być kanapki, zimne mięso w postaci gotowanej szynki czy drobiu, zapiekanki czy owoce. Zwykle przygotowaniem jedzenia zajmowała się jedna rodzina, ta która organizowała piknik. Zaproszeni goście musieli przynieść ze sobą tylko naczynia.

             Jako, że ostatnio pogoda dopisuje, mnie także zamarzył się piknik, ale taki miniaturowy. Postanowiłam więc sprawić niespodziankę moim malutkim mieszkańcom i zaopatrzyć ich w potrzebne rzeczy. Zaczęłam od koszyków, wykonanych ze sznurka. Jeden z nich, stylizowany na stary i zniszczony dostał się nawet biednemu Oliverowi. Być może to pierwszy i jedyny piknik w jego życiu. Potem zajęłam się jedzeniem i dostarczeniem niezbędnych produktów do kuchni. Wszystko wykonane z masy modelarskiej, bo tylko to miałam akurat w domu. Kucharka miała pełne ręce roboty, ale mięsne zapiekanki wyszły jej całkiem nieźle. Wszystko już spakowane. Czekamy tylko na damy, które nie mogą zdecydować się na odpowiednie kapelusze... i w drogę. 
             
            Who of us doesn't like picnics in the fresh air. In a forest, by a river or a lake. In the company of singing birds, a murmuring brook. In England picnics reached the peak of popularity during the reign of Queen Victoria. However, they were much more formal. Victorians believed picnics should be just as civilized as eating in a dining room. The right place had to be chosen - not too sunny, not too shady, not too close to the cliffs as ladies might get frightened, far away from the anthills etc. Plates, glasses cutlery, different kinds of utensils and tablecloths were almost obligatory. The food had to be prepared in the right way and properly packed into the picnic baskets. It could be sandwiches, cold meat such as poltry or cooked ham, pies and fruit. Usually, the family that organized the picnic prepared food for all the partecipants, the guests had to bring plates and cutlery with them. 


             

                As the weather has been really nice recently, I have dreamt of a picnic, too. Of a miniature picnic. I decided to make a surprise for my little inhabitants and to provide them with all the things needed. I started with string baskets. One of them, that seems to be old and worn-out was given as a gift to my poor Oliver. Maybe it's the first and only picnic in his life. Then, I occupied myself with food and providing all the essential ingredients to the kitchen. All is handcrafted with a modelling clay as it was the only thing I had at home that day. The cook was really busy but her mince pies seem really delicious. Everything has already been packed. Now we're waiting for the ladies. They can't make their mind about the right hats to put on...


                             



             

środa, 4 czerwca 2014

Próbując zabić czas. Trying to kill time.

       
       Ostatnio dni ciągną mi się w nieskończoność a czas wydaje się stać w miejscu. No właśnie... czas.  W zeszłym tygodniu dotarł do mnie długo wyczekiwany i upragniony działający zegar, z angielskiego zwany dziadkiem - zegarem. Zaciekawiona nazwą poszperałam trochę w internecie i dowiedziałam się, że nazwa ta pochodzi od tytułu piosenki "Zegar mojego dziadka" z 1876 roku. Zegar z piosenki należał do dwóch braci i bardzo dokładnie wybijał czas. Gdy pierwszy z braci umarł, ów zegar zaczął sie opóźniać, a gdy umarł drugi brat zegar przestał wybijac godziny i w żaden sposób nie udało się go naprawić. Mój "dziadkowy zegar" stoi już dumnie w jadalni i wybija godziny. Przyznam, że za każdym razem, gdy otwieram domek i słyszę ciche tykanie cieszę się jak dziecko. 
        Co do prób zabicia czasu to idzie mi to opornie. Nie jestem już w stanie zająć się żadnymi większymi pracami przydomkowymi, a i wykonywanie malutkiego wyposażenia kosztuje mnie wiele cierpliwości. Nie mogę jednak leżeć i czekać na skurcze porodowe. Tak więc, mimo przeszkadzającego brzucha, udało mi się zrobić dwie kartonowe tace, które są pierwszą próbą decoupage'u w moim wykonaniu. Przyznam, że bardzo podoba mi się ta technika i postaram się częściej wykorzystywać ją w moich miniaturach. Oprócz tac zrobiłam również podstawkę na korespondencję, która stanęła w korytarzu głównym. Teraz czekamy na pierwsze listy. Ulepszyłam także nieco mój miniaturowy domek do pokoju dziecinnego. Z kominami rzeczywiście wygląda lepiej. Ostatnio natknęłam się jednak na tzw. kit w skali 1:144 i nabrałam wielkiej ochoty, by sprawić sobie taki tyci drewniany domek z prawdziwymi oknami. Kto wie, może kiedyś...

 
       
       Recently, time has stopped for me and the days have seemed much too long. Yes... time. Last week my long awaited working grandfather clock arrived. Intrigued with its name I did some research in the internet and I found that the name comes from a song title. "My grandfather's clock" was written in 1876 and tells about two brothers, owners of a clock. When one of them died, the clock began loosing time, when the second brother died the clock stopped working. My grandfather clock stays proudly in the dining room and shows the right time. I admit that every time I open the dollhouse and I hear the quiet ticking I am happy as a child.
       Talking about my trials of killing time... I am not good at it. I am not able to start any bigger dollhouse work now and even creating some small items costs me a lot of patience. However, I cannot stay in bed and wait for labour pains. So, instead of my huge belly, I have managed to make two cardboard trays. They are my first attempt of decoupage. I hope to proceed with this technique in my dollhouse. Apart from trays I have created a "post stand" that I located in the main hall. We're awaiting first letters now. I have improved the miniature dolhouse for the nursery, too. With chimneys it looks much better. But... some days ago I saw 1:144 kits of wooden houses with "real" windows and I have fallen in love with them. Who knows, maybe one day...